poniedziałek, 9 lutego 2015

Latające Piórka.


                                 Sherlock nawet nie trudził się, aby podnieść głowę, słysząc szczęk klucza w zamku. To był John. Detektyw nie zauważył nawet, kiedy nauczył się na pamięć jego sposobu poruszania się, otwierania drzwi, mówienia czy innych prozaicznych czynności. W końcu doszedł do konkluzji, że po prostu tak robi z każdym człowiekiem – uczy się go na pamięć, tym bardziej przekonując się o jego zwyczajności.
Wmawiał sobie, że John Watson to kolejny człowiek nauczony na pamięć.
            Mimo wszystko czuł, że i tak nie zna go w taki sposób, jak chciałby go znać.
Przymknął oczy, biorąc oddech. Takich myśli nigdy nie mógł się pozbyć, a naprawdę się starał. Tak go to denerwowało,  że tracił panowanie nad swoim umysłem.
-Kupiłeś mleko? – pozwolił sobie zapytać z obojętną miną, słysząc donośne kroki współlokatora.
John nie odpowiedział, tylko zaczął się z… czymś szarpać. Do uszu Sherlocka doszedł dziwny dźwięk – warczenie i cichutkie tupanie. Ciemnowłosy mężczyzna zmarszczył brwi, unosząc się do pozycji siedzącej.
-John?
Znowu warczenie.
Po chwili zobaczył prowodyra tego całego hałasu. Mianowicie – małego psa. Sherlock od razu umiał określić jego rasę.
Jack Russel Terier, około 7 miesięcy, pies, zadbany i ruchliwy.
Sherlockowi chyba pierwszy raz w życiu odebrało mowę.  Nie umiał na razie wydedukować, skąd się wzięło tutaj to stworzenie. Ten pies był taki wesoły, żywiołowy. Przypominał mu Rudobrodego…
Sherlock natychmiast zamknął te drzwi od Pałacu Umysłu, odgradzając się od tych idiotycznych emocji, które tylko sprawiały, że dawny ból i dezolacja powracały.
-Czy ty robisz z naszego mieszkania zwierzyniec? – wbił wzrok we współlokatora. Teraz zauważył, iż mężczyzna był zmuszony do zaopiekowania się tym zwierzęciem.  Jego mina i sposób patrzenia na zwierzę wszystko mówiły. Plus dzisiaj się nie ogolił i nie zadzwonił do siostry. Wina była wypisana na jego twarzy.  A sposób, w jaki patrzył na komputer wskazywał, iż nie wstawił nowego postu na bloga, choć miał to zrobić, jak sam mówił, wczoraj wieczorem.
Pies skakał wokół jego nóg, przygryzając materiał jego spodni i szczekając niedorzecznie.
-Forrest!
Zwierzę niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestało mu przeszkadzać i usiadło ze zranioną miną. Detektyw nie wiedział, na czym skupić wzroku, jednak uznał, że patrzenie się na psa niewiele mu da. Uniósł wzrok na Johna, który najwyraźniej nie był zadowolony z faktu (który i tak według detektywa nie miał znaczenia w owej sytuacji) że jego współlokator, można dodać, że w tym samym stroju, nadal siedzi na kanapie, czyli w tym samym miejscu, w jakim zostawił go dzisiaj rano, wychodząc do pracy.
W końcu John zdołał opanować niesforne zwierzę, które usiadło na jego fotelu, wyraźnie zadowolone z siebie. John nie miał siły na zganianie go z miejsca, więc tylko westchnął, zdjął kurtkę i udał się do kuchni.
Nawet nie powiedział słowa na temat tego psa. Sherlock sprawił sobie ten trud i spojrzał w jego stronę. John wstawiał wodę na herbatę, wyraźnie ciesząc się z tej chwili spędzonej bez natrętnego szczeniaka przy nodze.
-Skąd się wzięło tutaj to zwierzę?
-Zostaje u nas tylko na dwa dni, Sarah nie miała z kim go zostawić. To była zwykła przysługa. – John zalał torebkę z herbatą wrzątkiem. Sherlock zerknął znowu na psa, który bawił się poduszką z flagą Anglii. Nie zwrócił na niego większej uwagi, sądząc, że John sam się musi nim zająć.
Powrócił do rozmyślań.
Zamknął oczy, opierając się o zagłówek kanapy. Złożył dłonie ze sobą i oparł o brodę. Już miał wchodzić do swojego Pałacu Umysłu, gdy nagle wszystko zaczęło mu przeszkadzać. Tak jakby w ciągu kilku sekund jego zmysł słuchu się polepszył.
Skrobanie, siorbanie, mlaskanie, rwanie, warczenie, skakanie, mówienie, syczenie, grożenie… JOHN.
Sherlock otworzył nagle oczy i z niemą złością wpatrzył się w swojego współlokatora, który właśnie wyrywał podartą poduszkę psu.
-Mógłbyś uciszyć to zwierzę? Próbuję myśleć.
John prychnął tylko i odwrócił się do detektywa plecami, próbując odebrać nieznośnemu szczeniakowi jego własność. Piórka z poduszki latały po pokoju, a bezwładne kawałki materiału opadły na ziemię. Forrest, najwyraźniej zadowolony z siebie, zaczął biegać po pokoju, uciekając sukcesywnie przed Johnem.
Sherlock nie mógł wytrzymać. Wstał i chwycił przyjaciela za ramię, patrząc na niego poważnie.
Chciał, żeby jego oczy mówiły do niego „albo go uciszysz, albo wydedukuję ciebie tak, że się nie pozbierasz”.
John najwyraźniej zrozumiał, jednak zamiast uspokoić psa, po prostu usiadł na fotelu i czekał, aż ten przestanie wariować. Sherlock stał nad nim i patrzył jak powoli zwierzę się męczy tą całą bieganiną.
Zajęło to jakieś pięć minut, podczas których John czytał sobie w najlepsze gazetę, a zirytowany Sherlock obserwował dziwne zachowanie szczeniaka.
Forrest zdyszany zatrzymał się, pomachał ogonem na Sherlocka i szczeknął dwa razy.
Mężczyzna zmarszczył brwi, a pies zwinął się w kłębek pod nogami Johna i zamknął oczy. Po chwili jego oddech wyraźnie się uspokoił, a ogon przestał wirować dookoła.
Sherlock uznał, że kryzys został zażegnany i powrócił na swoje miejsce.
Teraz jedynie słychać było szelest kartek przewracanych przez Johna.  Z dziwnego powodu mu to nie przeszkadzało.
Był jedynie ciekawy, jak pani Hudson zareaguje na pióra fruwające po pokoju…


                                 John wyszedł do pracy, jak zwykle rano o dziewiątej, zostawiając Sherlocka z małym szczeniakiem. Nie uważał to za dobry pomysł; „to jakby zostawiać dziecko pod opieką dziecka”.
 Wczoraj wieczorem nie zaczęli znajomości dobrze, jednak Watson najwyraźniej doceniał towarzystwo pociesznego stworzenia, pomimo kłopotów z tym związanych. Można powiedzieć, że nasz doktorek się przywiązał…
      Drzwi zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem odbijającym się od ścian. Sherlock zacisnął powieki, wzdychając ciężko, tak jakby ten hałas sprawił mu ból fizyczny. Dzisiaj był taki dzień, gdy w ogóle nie wychodził z domu, zastanawiając się nad wszystkim, co znajdowało się w jego głowie.
John lubił to nazywać „Dniami Zagłady”, ponieważ uważał, że Sherlock był o wiele mniej denerwujący i upierdliwy na powietrzu niż w domu.
Po kilku minutach układania swoich wspomnień w głowie, usłyszał piszczenie Forresta. Możliwe, że szczeniak już wcześniej wydawał jakieś dźwięki, jednak nie docierały do niego. Zignorował to z początku, jednak skomlenie tylko się nasiliło. Otworzył oczy i usiadł na kanapie, wbijając wzrok w szczeniaka siedzącego przed drzwiami z błagalną miną. Wyraźnie pragnął, aby Watson wrócił. I to jak najszybciej.
Spojrzał przelotnie na detektywa i znowu wbił wielkie oczy w drzwi, tym razem nie wydając głośnych dźwięków, tylko jakby ciche piski.
Sherlock nie wiedział, co mu odbiło, aby rozmawiać ze zwierzęciem, ale nim zdołałby się zastanowić, zaczął mówić.
-To nie sprawi, że on wróci szybciej– Sherlock odwrócił wzrok, wpatrując się w szybę dziwnie pustym wzrokiem. Później przestraszyła go myśl o jego pustce w tej chwili. – Próbowałem.

niedziela, 1 lutego 2015

Samotność Holmesów.

                                                                     „I worry about him. Constantly.”

                                                       
Mycroft stanął przed dębowymi drzwiami. Były one czyste, bez żadnych naklejek czy plakatów. Sherlock nie był taki jak inne dzieci i… nawet z żadnymi nie rozmawiał.
Holmesowie zawsze byli odizolowani,  samotni.
Nacisnął na klamkę i wszedł do środka. Panowała ciemność i z początku cisza, jednak po chwili do jego uszu dobiegło dziwne skrzypienie… jakby coś chodziło po pokoju. Był prawie pewny, że gdy szedł, widział Rudobrodego śpiącego na swoim posłaniu, więc to musiał być ktoś inny niż niesforne zwierzę.
Wyprostował się, szukając wzrokiem chudego ciała swojego brata.  Zaklinał, że jeśli chłopiec wybiegł gdzieś podczas jego snu i coś mu się stało, nigdy sobie tego nie wybaczy. Jego ucieczka była całkiem prawdopodobna; odkąd jego młodszy brat dostał psa, Rudobrodego (cóż to w ogóle za absurdalne imię?) cały czas biegał, bawił się, nie zważając na odpowiedzialność i nie miał nawet czasu na spokojne pogawędki o zagadkach kryminalnych, które kiedyś tak uwielbiał.
Mycroft nie chciał tego przyznać, ale tęsknił za tymi krótkimi rozmowami, przepełnionymi drastycznymi aktami morderstw, zagmatwanych problemów i niby nierozwiązywalnych łamigłówek… Obrócił się, aby z jego głowy niczym niewidoczny pyłek strząsnęły się troski.
                                                        Pokój był średniej wielkości. Ściany jego pomalowano na kolor zgniłej zieleni, jednak mały chłopiec uparł się, aby jedną ścianę całą zamalować na czarno. Nie wiadomo skąd i czemu, pojawiły się na niej wkrótce chemiczne wzory.
Mycroft w ciemności wyczytał „
C6H5-NH-C2H5”. Tak zwany wzór na miłość, rozpoznał od razu.
„Sherlocku, mam nadzieję, że ty kiedyś tego doświadczysz…”, pomyślał i nagle poczuł się dziwnie melancholijnie.
Zanim zdołałby zapalić światło, aby ponowić poszukiwania, poczuł ciężar na swoich ramionach i odskoczył od ściany z cichym okrzykiem. Poczuł długie palce wbijające się w jego barki, po czym do jego uszu dobiegło ciche chichotanie dziecka.
Mimo wszystko na twarzy Mycrofta zagościł uśmiech, jednak głośno zaprotestował dalszej zabawie i, zapaliwszy światło, obdarzył niesfornego chłopca chłodnym spojrzeniem, gdy ten w końcu stanął przed nim.
-Sherlock, czemu jeszcze nie śpisz? – zapytał z wyrzutem, wiedząc, że chłopiec nie jest głupi; zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że o tej godzinie się śpi.
Sherlock spojrzał na niego z obojętną miną, przez co wyglądał dosyć zabawnie, ponieważ był zaledwie małym chłopcem, a ta dziecinna fryzura – jasnobrązowe kręcone włoski – wcale nie sprawiała, iż wyglądał doroślej. Do tego jego brat miał zaczerwienione i podkrążone oczy, co mogło wynikać z czytania po nocach, więc Holmes poczuł wręcz chęć do okazania braterskiej opieki.
     Sherlock pochwycił jego spojrzenie, uśmiechając się kącikiem ust.
-To, co mnie żywi, niszczy mnie.
Holmesowie zawsze lubili sprawdzać swoją wiedzę, pokazywać, jaką mają wiedzę, jednak Mycrofta zdziwiło, iż Sherlock cytuje jednego z większych angielskich dramaturgów.
-Sherlock, ty nienawidzisz poezji – prychnął.
Chłopiec wzruszył ramionami, wzdychając, jakby nagle pomysł na genialną zabawę wyparował mu z głpwy. Obszedł brata dookoła i oparł się o drzwi, zamykając je z trzaskiem. Spojrzenie jego oczu o nieodgadnionym kolorze spoczęło na marynarce brata.
-Pokłóciłeś się z mamą dzisiaj rano – nagle oznajmił. – Masz niewyprasowany strój.
Mycroft zmarszczył brwi, patrząc na pogniecione poły swojego ubioru. Wiedział, że Sherlock jest sprytny, miał ten błysk w oku… Mycroft uśmiechnął się.
-Dokładnie, Sherlocku. Nasza matka potrafi być złośliwa – westchnął, opierając dłonie na biodrach.
Dziecko przygryzło wargę, zerkając na wzór chemiczny nabazgrany na ścianie obok. Mycroft widział, że Sherlock ma pytania, zawsze był ciekawski i gadatliwy. Nie raz miał go dość i ganił za to, iż się popisywał i był opryskliwy. Chociaż… Czasem jego zachowanie przypominało mu jego samego.
Nagle, ni stąd ni zowąd, padło pytanie:
-Poczytasz mi?
Jako że Mycroft nie należał do fana fikcji literackiej (co tyczyło się również Sherlocka) jedyną lekturą na taką okazję była dokumentacja, którą Mycorft studiował w czasie wolnym. Sherlock nie wykłócał się, nie miał żadnych zastrzeżeń, więc starszy Holmes usiadł na fotelu i, nim zdołałby cokolwiek powiedzieć, chłopiec usiadł mu na kolanach, łaskocząc włosami w nos.
-Czytaj – nakazał i oparł swoją głowę na jego klatce piersiowej.
Mycroft czuł, jak jego młodszy brat oddycha. Położył rękę na jego ramieniu i otworzył dokumenty, nie zważając na zdjęcia zwłok.
Drobne ciało Sherlocka było ciepłe, delikatne i… dla Mycrofta tak dziwnie kruche, że bał się zbyt mocno go ściskać. Nigdy nie przejawiał wielkiej miłości do rodzeństwa, po tym, co się stało z Sherrinfordem wolał nie ryzykować. Nie chciał… brać udziału w tej prymitywnej rzeczy.
Jednak nie umiał opanować tego strachu i obowiązku. Musiał go chronić, uznawał to za zwykłe przywiązanie, ale wiedział, że jego brata nie spotka nic dobrego, nawet gdyby trzymał go pod kloszem całe życie.
Holmesów nigdy nie spotyka nic dobrego…
                                                     Monotonnym, beznamiętnym głosem wyczytywał kolejne słowa, samemu po niedługim czasie nie zauważając w nich sensu. Wszystko zlewało mu się ze sobą, nie umiał odróżnić wyrazów od siebie. W końcu zamilkł, mrucząc tylko coś pod nosem.
Jednak przed zaśnięciem spojrzał jeszcze na czubek głowy swojego brata. Kosmyki krótkich loczków unosiły się wraz z kolejnym jego oddechem.
Możliwe, że to była tylko iluzja, ale słyszał dudniące bicie serca niczym bas życia. Poczuł się dziwnie spokojny.
                                                    Trwał w tej chwili, gdy powoli mijał czas, tykanie zegara zlało się w tło. Wstydził się trochę tego ziemskiego przywiązania, czuł, że był zdecydowanie ponad to, jednak teraz było mu z tym dobrze.
Chciał, żeby choć jednemu Holmesowi się udało.


                                                               "Your loss would break my heart."